Prolog

W Akademii nastał kolejny jesienny poranek. Za oknem słońce już wstało, a opadające, kolorowe liście pokryły ciemną trawę. Dzień zapowiadał się nudno i przeciętnie. Jak każdy inny od dziesiątek lat.
Wstałem i przeciągnąłem się. Na stole jak zawsze czekał już woreczek krwi oraz lista sprawunków. Codzienna rutyna. Najpierw śniadanie, potem przejrzenie grafiku i do pracy. Obiad, obowiązki i do domu. Tak przez większość czasu. Zaczynało mnie to nudzić.
Pijąc krew, spojrzałem na kartkę i zakrztusiłem się. Złapałem oddech, aby wydać z siebie żałosne i długie westchnienie. Koniec października, czyli najgorszy okres mojej nudnej pracy. Nie dość, że niedługo zaczną do szkoły napływać hordy nowych szczyli z bogatych rodzin to jeszcze Akademia Przygotowawcza kończy swój rozdział nauki. Pięknie. Po prostu cudownie. Lepszego okresu w roku nie mogłem sobie wyobrazić. Tony papierów, spotkać i ciągłe wyjazdy.
W końcu ogarnąłem się mentalnie i przygotowałem do opuszczenia pokoju. Wziąłem szybki prysznic, wbiłem w markowy gajer i zgarnąłem jakieś tam papiery ze stolika. Przy windzie czekała moja sekretarka. Jej pojawienie się nigdy nie wróżyło nic dobrego. O ile uwielbiałem tą kobietę za jej sumienność, o tyle była... wkurwiająca. Taki charakter. 
- Łódź przygotowana do opuszczenia doku. - poinformowała mnie swoim skrzeczącym głosem. - O trzynastej ma pan samolot do Oklahoma City, skąd zabierze pana nasz kierowca i zawiezie pod ten adres. - podała mi złożoną kartkę. 
- Tylko jedna? - to było co najmniej dziwne.
- Tak.
Nie śmiałem się kłócić. Im mniej roboty tym lepiej. Z jedną dziewczynką idzie sobie poradzić. Opiekowanie się bandą rozwydrzonych, rozwrzeszczanych i wiecznie głodnych bachorów nie należało do moich ulubionych zajęć. Choć byłem dyrektorem wielopoziomowej Akademii dla wampirów to z całego serca nienawidziłem dzieci. Po ki chuj ja się w ogóle zgadzałem sześć dekad temu na tą pozycję? A mogłem teraz mieć żonę i dom gdzieś w USA. Pieprzona ambicja i żądza pieniądza.
Zanim jednak ruszyłem w długą i męczącą podróż musiałem odbębnić spotkanie ze sponsorem szkoły. Greg Butler - zadufany w sobie dupek z miliardami na kontach. Byliśmy do siebie podobni, ale on miał więcej oleju w głowie i odpuścił sobie Akademię. Był  nim jego starszy syn, Blaze. Chłopakowi niedługo minie piąta dekada, ale wciąż wyglądał jak dwudziestoletni, juczny byczek. Kruczoczarne, stylowo przystrzyżone włosy, intensywnie zielone oczy i uroda greckiego boga. Jest mu czego pozazdrościć.
- Witaj, stary druhu. - poklepałem Grega po ramieniu i uścisnąłem jego dłoń. – Co cię tu sprowadza?
- Podobno przywozisz dziś do Akademii zagrożony gatunek. - jego uśmiech nie wróżył nic dobrego. Czułem nieprzyjemne mrowienie na karku, a to był zły znak.
- Mówisz o tej dziewczynce z Oklahomy? - spojrzałem w papiery. Szybko odnalazłem jej metryczkę i zacząłem czytać na głos. - „Layla Collins, urodzona w Szpitalu Santa Maria w Oklahoma City siedem lat temu w Halloween. Mądra, urocza i koleżeńska. Zawsze skora do poświęceń i pracy.”
- Mówiłem, że na wymarciu? - powiedział z ironią. - Szczeniak idealny, ale tylko pozornie. Zobacz co jest dalej.
- „Brak łaknienia krwi ludzkiej. Zero oznak agresji. Przejawia przesadną empatię dla ofiar z ludzi.” -dobra. Sprawa śmierdziała jakimś podstępem na kilometr. - Co jest, kurwa? Nowa d'Arc się urodziła?
- Nie wiem. - Greg wzruszył frywolnie ramionami. Spojrzał w moje oczy. - W tajemnicy ci powiem, że nikt nie.
Sprawa robiła się naprawdę dziwna i już miałem błagać Marie (moją sekretarkę), aby nie zabierała mnie do Ameryki. Widząc jej ostry wzrok wiedziałem, że mnie przejrzała. Wypuściłem z płuc długie, ciężkie westchnienie. Pożegnałem starego kumpla i ruszyłem do doku jak skazaniec na ścięcie. Nie chciałem wyjeżdżać i przekonywać się, co jest z tym gówniarzem nie tak. Czułem, że będę tego długo żałować.
Miałem rację. Po wielu godzinach spędzonych w samolotach, pociągach i samochodzie dotarłem pod dom Collinsów. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy z podjazdu powitały mnie trzy truchła i małe, krwawe ślady stópek. Moje najgorsze przeczucia się sprawdziły i wiedziałem, że bez Alchemika się nie obejdzie. Rzadki gatunek. Praktycznie nie spotykany w świecie wampirów. Odmieniec. Potężny, nieokiełznany i szalony. Taki zły rodzaj szaleństwa, który ludzie znają z dobrych horrorów lub thrillerów. 
Siedziałem sobie na miejscu pasażera służbowej limuzyny i rozmawiałem z szefem amerykańskiej filii Alchemicznego Stowarzyszenia królewskiego, kiedy na masce pojawiła się drobniutka dziewczynka. Miała potargane włosy, a w nich listki i gałązki. W krwawoczerwonych oczach kryła się złota nuta oraz czyste szaleństwo. Usta wykrzywił obłąkańczy uśmiech, a wargi pokryte były zakrzepłą krwią. Brudne dłonie oparła o szybę i patrzyła w moje oczy. Choć chciałem to nie mogłem oderwać od niej wzroku. Coś dziwnego kazało mi cały czas patrzeć na wampirzycę. Połączenie zerwało się, kiedy dziewczynka zniknęła z maski. Pochwyciły ją dwie pary silnych ramion. Wysiadłem dość niepewnie z auta i podszedłem do młodej pary, która wyłoniła się z domu.
- Państwo Collins? - zapytałem, choć odpowiedź była jasna. - Co tu się stało?
- Niech mi pan wierzy, ale nie mam pojęcia. Strażnicy pojawili się o umówionej porze.. Potem wszystko stało się tak szybko... - mężczyzna westchnął ze smutkiem i mocno przytulił siebie żonę. -  Layla spędzała ostatni dzień tutaj w domu swojej przyjaciółki. Wyszedłem powitać strażników, kiedy jeden z nich padł martwy na ziemię. Za jego sylwetką pojawiła się Layla... No powiedzmy, że to było moje kochane dziecko. Wyglądała jak... potwór... Śmiała się jak obłąkaniec, patrzyła rozbieganym wzrokiem na swoje otoczenie, a w szponach trzymała jeszcze bijące serce. Strażnicy ruszyli na nią, a ja ze strachu wycofałem się do domu. Nim się obejrzałem to było po wszystkim, a Layla zniknęła.
Słuchałem ojca dziecka, patrząc ze strachem na szamoczącą się w uścisku Strażników dziewczynkę. Pierwszy raz od lat spotykam się z czymś tak potwornym. W głowie miałem mętlik, który niestety nie podpowiadała mi nic praktycznego. W końcu jednak wziąłem głęboki wdech i postanowiłem zrobić coś, co w innym wypadku nawet nie przyszłoby mi na myśl. Stanąłem w pewnej odległości od Layli, po czym rozgryzłem nadgarstek. Moja krew zaczął sączyć się z rany, a dziewczynka zaczęła węszyć. Jak pies. Ponownie wlepiła we mnie swoje czerwonozłote ślepia. Pozwoliłem, aby wąchała moją krew i powoli uspokajała się. Po dłuższej chwili zamknęła oczy i po prostu zasnęła.
- Zabieramy ją do Akademii. - stwierdziłem spokojnie i wróciłem do rodziców małego potwora. - Państwa córka od dziś staje się pełnoprawną uczennicą mojej szkoły. Proszę przesłać wszystkie jej rzeczy do końca tego tygodnia.
- Dziękujemy, dyrektorze Nuss. - szepnęła matka dziewczynki.
Pożegnałem rodziców Layli i razem z całym towarzystwem zabrałem się z tego chorego miejsca. Wiedziałem, że Alchemicy zajmą się resztą, a po całej zbrodni nie będzie śladu. Niestety cały incydent będę musiał zgłosić do Rady Królewskiej, a oni zdecydują, co dalej. O dziwo moja praca nie zdążyła się zacząć, kiedy szybko zakończyła się. Layla obudziła się na lotnisku w Oklahoma City i nie miała pojęcia, co się dzieje. Wyglądało na to, że straciła pamięć. Mogłem spokojnie wywieźć ją z kraju i zabrać do Akademii. Miałem zamiar udawać, że nic się nigdy nie stało. Oby jej pamięć nigdy nie powróciła.

****

- My, Elitarne Wampiry Pełnej Krwi, przysięgamy wiernie bronić Akademii, jej celów oraz przekonań. Obiecujemy nigdy nie nie zdradzić jej tajemnic oraz zawsze ukrywać nasze istnienie przed ludzkimi spojrzeniami. Obiecujemy słuchać rozkazów. Zapominamy o życiu, które wiedliśmy jako ludzkie dzieci. Przysięgamy na Krew naszą i Życie przodków naszych przodków - Wampirów o Krwi Złotej i Szlachetnej.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział X (cz.I)

Rozdział IX (cz. I)

Rozdział VI (cz. II)